Dzieci to nie sardynki, szkoły to nie puszki – w ostatnich tygodniach takie hasło z impetem niesie się po stolicy. A rzecz jest niebagatelna – bo dotyczy edukacji i cięć budżetowych w warszawskich szkołach. Rodzice mówią nie, nauczyciele mówią nie, dyrektorzy mówią nie. A samorząd ma zapędy, żeby ciąć. I to bezlitośnie.
Sprawa jest poważniejsza niż się na pierwszy rzut oka wydaje. Warszawska, ale nie tylko warszawska, edukacja i tak bogactwem nie grzeszy, więc trudno sobie wyobrazić, co będzie – jak jeszcze tu i ówdzie się przytnie. Polska szkoła chronicznie cierpi na syndrom niedofinansowania. Znamy to z autopsji. Gdyby rodzicie nie zaopatrywali swoich pociech – na nieśmiałą prośbę nauczycieli – w kartki do rysowania, ręczniki, a nawet… papier toaletowy , to byłoby krucho, nie mówiąc już o braku funduszy na pomoce edukacyjne. Truizmem jest stwierdzenie, że edukacja to podstawa, a dobrze doinwestowana szkoła – to świetny kapitał na przyszłość. To ci, którzy dziś zasiadają w szkolnych ławach – kiedyś będą zarządzać przedsiębiorstwami, zakładać firmy, leczyć, bronić, obracać kapitałem, ale też… uczyć. Nasuwa się proste pytanie – jak wyglądać będzie edukacja, przy 35 dzieciach w klasie, jednym przemęczonym nauczycielu i deficycie pomocy dydaktycznych. Nie trzeba geniuszu by przewidzieć mizerny efekt tych działań. Jedne z rodziców napisał: „(…) brak finansów na nowe książki do biblioteki, na instrumenty muzyczne. Teraz dojdzie do tego zwiększona liczebność klas, brak nauki drugiego języka, coraz mniejszy dostęp do szkolnych specjalistów. Do czego to prowadzi? Cóż, wniosek nasuwa się sam – mamy kształcić tanią siłę roboczą, łatwiej bowiem jest rządzić ludźmi słabo wykształconymi (…). Oby tylko zdrowie było. Tym tropem podąża najwyraźniej warszawski samorząd. Nie jest różowo – w takich warunkach – na nerwice, zaczną się szybko leczyć nie tylko dzieci, ale też nauczyciele i rodzice, bo przestrzeni życiowej potrzebnej do zachowania zdrowia psychicznego będzie zdecydowanie za mało. A co z dziećmi, które mają problemy w nauce, różnorakie dysfunkcje czy tzw. orzeczenia /klasy integracyjne/ albo są niepełnosprawne? Jeden z rodziców boleśnie wyznaje: (…) nie planowaliśmy, że dzieci urodzą się niepełnosprawne. Nikt tego nie planuje. Wszyscy robimy co w naszej mocy, żeby zapewnić im odpowiednią edukację, terapię, rozwój. Poświęcamy cały nasz czas i energię, aby wyrosły na samodzielnych, pewnych siebie ludzi, ale bez wsparcia ze strony systemu edukacji jest to zadanie bardzo trudne, a czasem nawet niemożliwe. W praktyce będzie to wyglądało następująco: moje dziecko jest obecnie objęte pięcioma różnymi rodzajami terapii. W przedszkolu zajmują się nim pedagog, psycholog, rehabilitant, terapeuta SI oraz logopeda. Każdy od 25 do 60 minut w tygodniu. Od przyszłego roku oni wszyscy będą mieli do dyspozycji dla mojego dziecka najwyżej godzinę zegarową! To daje 12 minut na terapię! Ledwo to wystarczy dziecku z lekką niepełnosprawnością ruchową na przebranie się w strój do ćwiczeń. Ręce opadają. Tyle się trąbi o wyrównywaniu szans, o wsparciu dla „wykluczonych”– a tak naprawdę bezwzględnie się te szanse i wsparcie podkopuje.
Inna paląca kwestia związana z tym, co powyżej, to posyłanie 6. a nawet 5-latków do szkoły. Trudno mi sobie wyobrazić kilkuletnie dziecko, które codziennie spędza po parę dobrych godzin dziennie przy ławce, dźwiga 10-kilogramowy plecak, a zabawki potajemnie, niczym wytrawny agent, skrywa w sobie tylko znanych miejscach. Szkoda, że z powodu planowanych cięć– przycina się dzieciom dzieciństwo. Kuriozum jest takie, że za kilka lat w jednej klasie będą uczyły się dzieci z trzech różnych roczników. Naprawdę trudno wyobrazić sobie bardzo bardzo młodych uczniów, tak różnych pod względem emocjonalnym, intelektualnym i społecznym w jednej grupie klasowej.
Czytanie książek to zdecydowanie niezbyt popularne zajęcie w naszym kraju. Statystyki alarmują, że nie czytamy albo czytamy bardzo mało. Widok młodego człowieka z książką w komunikacji miejskiej – to prawdziwy „biały kruk”. Pomimo akcji „Cała Polska czyta dzieciom” – dla najmłodszych czy „Nie czytasz nie idę z Tobą do łóżka” – dla starszych, sprawa czytania nie wygląda różowo. Do tego pojawił się postulat likwidowania bibliotek. Jego zagorzałym orędownikiem jest wójt gminy Czerwonak, przewodniczący Związku Gmin Wiejskich i współprzewodniczący Komisji Wspólnej Rządu i Samorządu Terytorialnego – Mariusz Poznański. Jego główny argument za są oszczędności. W jednym z wywiadów stwierdził, że sam właściwie nie czyta książek: Nie mam czasu i nastroju. Stres wolę odreagować łatwiejszą rozrywką. Ręce opadają.
Marzy mi się szkoła, w której uczniowie uczą się bo chcą, a nie uczą się, bo muszą. Takie demokratyczne szkoły są na świecie. Pierwsze powstały w Wielkiej Brytanii. Najbardziej znane są jednak te amerykańskie – szkoły Sudbury, gdzie obowiązują zasady demokratyczne – każda osoba ze szkolnej ekipy, bez względu na wiek dysponuje jednym głosem. Nie ma znaczenia czy jest „nauczycielem”, uczniem czy pracownikiem. A wygląda to tak: Wszyscy biorą udział w ustalaniu praw, budżetu, regulowaniu szkolnej rzeczywistości. Uczniowie tworzą prawo i dbają o jego przestrzeganie. Nic nie jest narzucone odgórnie przez dorosłych – dzieci mają możliwość decydowania o sobie, tym, czego się będą uczyć i jak. Wyrabiają w sobie postawę odpowiedzialności, przewidywania skutków swoich decyzji i planowania. Nie robią niczego dla ocen (bo ich nie ma), ale dla siebie, motywuje ich ciekawość świata, chęć odkrywania, realizacji swoich pasji. Bez przymusu dążą do tego, co uważają za istotne, czemu chcą się oddać – osiągając przy tym świetne wyniki i stając się specjalistami w interesujących je dziedzinach.
Ach pomarzyć dobra rzecz, ale czas zejść na ziemię i zmierzyć się z twardą warszawską, żyrardowską czy inną rzeczywistością, gdzie dzieci jak ryby, wciąż głosu nie mają.
Marta Ewa Olbryś
Skomentuj