Legenda głosi, że w prezydenckim gabinecie krążą niekorzystne bioprądy, które wcześniej czy później sieją spustoszenie w głowie. Z upływem czasu włodarz wierzy w to, że jest geniuszem. A geniuszy się nie tylko kocha, ale też oddaje im należną cześć. Stąd już tylko krok do boskości…
Wraz ze zwycięstwem tandemu Jasiński-Kaczanowski wróciła nadzieja na normalność w naszym mieście. Niestety, ale wszystko wskazuje na to, że „choroba”, która na pewnym etapie dopada zazwyczaj naszych włodarzy nie ominęła prezydenta. To, co było widać i słychać już od dłuższego czasu, a mianowicie jedyna formuła „ja tu rządzę, bo ja jestem bogiem!”, prawdopodobnie stała się faktem. Powodem tego stanu rzeczy wydaje się być postępująca „choroba”, która utwierdziła prezydenta w tym, że cały naród (na razie tylko żyrardowski, ale kto wie?) go kocha. Prezydent czuje się tak mocny, że jak twierdzi wygrywa wybory w cuglach, tj. już w pierwszej turze (w innym razie będzie to jego osobista porażka). Swoje przeświadczenie opiera właśnie na tym, że jest pierwszym prezydentem, który odniósł taki sukces, który powoduje onieśmielenie i pad na kolana. Krótko mówiąc – same sukcesy, wielbiący naród, opozycja słaba – czyli pycha kroczy przed upadkiem.
Ale prezydencka buta to niestety nie wszystko. Jeżeli idzie ona w parze z głupotą polityczną, a zazwyczaj tak jest, to wtedy mamy do czynienia z przypadkiem klinicznym. Otóż marzeniem prezydenta jest zbudowanie szerokiej wyborczej koalicji różnych środowisk, która będzie w sferze duchowej ubóstwiać „jedynego”, a w sferze praktycznej – głosować na niego. Jakiż polityk by tego nie chciał? Nawet niejeden próbował. Ta wizja tak poniosła prezydenta, że przesłoniła mu całkowicie rozsądek. Rozmowy o ewentualnej współpracy z osobami, z którymi jeszcze nie tak dawno się politycznie różniło i rywalizowało i które przede wszystkim odpowiadają za odziedziczony fatalny stan miasta, mogą prowadzić tylko do jednego – końca obecnej koalicji. Budowa nowej, składającej się z osób często o diametralnie różnych poglądach, nie będzie trwała i efektywna. Prezydent zdaje się nie znać słowa „utopia” oraz nie przyjmować do wiadomości, iż w arytmetyce wyborczej tak łatwo nie sumuje się elektoratów. Dodatkowo cierpi na zanik pamięci – z historii bowiem wiemy, że – jedna lista, jeden naród, jedna partia – to prosta droga do spektakularnego upadku.
Wieść niesie, że w ramach rozmów koalicji o wyborczej przyszłości tematem numer jeden były właśnie te coraz bardziej widoczne objawy prezydenckiej „choroby”. Lekarstwem na to, czy w ogóle warunkiem do dalszych rozmów, miało być usunięcie trzech najbliższych współpracowników-doradców prezydenta. Miało to skutkować polepszeniem wizerunku, ale przede wszystkim powrotem do normalności. Wydaje się to oczywiste, że nikt nie chciałby mieć prezydenta, za którym stoją osoby skompromitowane. Nikt również nie chciałby być z nimi kojarzony. Nic zatem dziwnego, że trwające rozmowy obecnych koalicjantów o wyborach zostały określone jako trudne. To chyba nawet bardzo dyplomatyczne określenie. „Wszystko w rękach prezydenta” – powiedział Kaczanowski. Pytanie tylko czy stopień zaawansowania „choroby” umożliwia jeszcze prezydentowi racjonalne myślenie, czy też jest już za późno na terapię? Ja obstawiam, że to drugie. A zatem, Szanowni Państwo, idzie nowe…
SZNINKIEL
Skomentuj