Motto:
Prawie zawsze po wyborach
Wracają nawyki stare.
Kończy się obiecywanie
Zaczyna kabaret.
Adam Decowski
WYBORY
Jak to jest, że bez względu na to, czy chodzimy na wybory, czy pozostajemy w domach, to nowa rzeczywistość powyborcza nieraz nas rozczarowuje? Bo zwycięzcy albo nic dobrego nie zrobili w czasie powierzonej im kadencji albo narobili wiele złego, a przede wszystkim OSZUKALI!
Swego czasu burmistrz Londynu Ken Livingstone wyraził pogląd: „Gdyby wybory mogły coś naprawdę zmienić, już dawno by ich zakazano.” Może to i prawda, ale w niniejszym liście chciałbym zwrócić uwagę na trzy z czynników mających istotny wpływ na sytuację po wyborach, a mianowicie obietnice, głosowanie według wskazań sondaży i na osoby znajdujące się na pierwszych miejscach list wyborczych (t. zw. „jedynki”). W dalszej części moich rozważań poruszę mechanizmy rządzące wyborami i sytuacją powyborczą, które też mają znaczący wpływ na naszą sytuację polityczną.
OBIETNICE
Niejeden wyborca domaga się, by kandydaci prześcigali się w obiecywaniu, jak to się będzie dobrze działo, gdy oni wygrają wybory. Kampanie wyborcze stają się, jak to napisał Rafał Ziemkiewicz w książce „Polactwo” (wyd. Lublin, 2010, s. 70 -71) targowiskiem głupoty i obietnic bez pokrycia, kto jest po stronie ludzi, kto im goręcej współczuje i –no, a jakże by inaczej- kto da im więcej. A marny jest los uczciwego kontrkandydata, który chce przeciąć ten zaklęty węzeł gordyjski, wyprostować to o+błędne koło i krzewić dobre tradycje w kampaniach wyborczych: „Co może powiedzieć swoim wyborcom kandydat na posła, który, powiedzmy, złożył jakieś śluby uczciwości i chce pozostać im wierny? Ktoś taki musiałby powiedzieć: dwa plus dwa równa się i zawsze będzie się równać cztery, z pustego i Salomon nie naleje, a życie na cudzy koszt jest nieuczciwe. Nie obiecam wam, że będziecie mogli leżeć do góry brzuchem i dostawać pieniądze za nic, bo to po pierwsze niemożliwe, a po drugie – podłe. Dalej taki polityk może mówić, co chce, albo nie mówić nic, jego szanse wyborcze i tak już spadły poniżej pięcioprocentowego progu wymaganego do znalezienia się w parlamencie” (Tamże, s. 192) .
Tu się prosi o cytat z powieści Karola Bunscha „Rok tysięczny” (Kraków, 1978, s. 85) zawierający instrukcje do kaptowania sobie stronników, jakie miała wpajać księżniczka Oda swojemu synowi Mieszkowi:
„Najtańsza broń to groźby i obietnice, bo każdy korzyści rad, a od straty pragnie się uchronić. I pomnij, że ludzie bardziej się lękają noża w zanadrzu niż miecza w ręku. A po równi groźby jak i obietnice niechaj nigdy jasno nie leżą na dłoni, by się za nią nie dać uchwycić. Trafisz zasię na głupiego, a nie brak takich, pochlebstwem można go pociągać, pogardą popychać. Pieniądz chowaj dla siebie, siłę na nieprzejednanych wrogów.”
Czyż nie jest podobnie i dziś po ponad tysiącu latach? Chyba tak, bo i teraz ludzie dający się uwieść miłymi, a nieszczerymi uśmiechami, gestami, obietnicami stanowią znaczący elektorat. Przed wyborami pociągnie się ich pochlebstwami, a po wyborach zbiorą na co zasłużyli -na pogardę: „Cytowałem już przypisywane jednemu z amerykańskich magnatów telewizyjnych powiedzenie, że pogarda dla widza zawsze owocuje wzrostem oglądalności. Polską polityką rządzi analogiczna zasada: pogarda dla wyborcy zawsze owocuje wzrostem poparcia. Kolejne wybory i coroczne sondaże pokazują, że polityk, który chciałby zwracać się do wyborców w miarę uczciwie, zawsze przegra z tym, który uważa ich za bezmyślny motłoch łaknący tylko paru prostych obietnic i seansu nienawiści” (R. Ziemkiewicz, „Polactwo”, s.193).
Nieprawy kandydat wie, że musi umiejętnie obiecywać -tak, by się nie dać uchwycić za swoje obiecanki. Można to zrobić prowadząc rozmowy tak, by słuchacze dopowiedzieli sobie resztę.
Takie sytuacje mieliśmy na początku polskiej transformacji ustrojowej, gdy media powołując się na zachodnich wysoko postawionych polityków mamiły nas perspektywą nowego planu Marshalla dla Polski. A co z tego wyszło? Piotr Zaborny w książce „Lech Valesa” (Skierniewice, 2010, s. 256-257) napisał, że gdy prezydent Polski Lech Wałęsa w 1992 roku na posiedzeniu Rady Europy wypomniał przywódcom krajów zachodnioeuropejskich, że zrobili na polskiej rewolucji z 1989 r. interes i prosił o nowy plan Marshalla, jego apel zbyto milczeniem.
Paręnaście lat później dośpiewano sobie o dobrodziejstwach, jakie miała dać Polsce tarcza antyrakietowa, z której Stany Zjednoczone szybko się wycofały wywołując wśród wielu polskich zwolenników ich polityki niemałe rozczarowanie. Ale Zdzisław Najder w rozmowie z dziennikarzem inaczej odniósł się do tej sytuacji:
-Stany Zjednoczone nie obiecywały Polsce, że tarcza ma chronić Polskę. My to sobie wyobraziliśmy.
-Obecność strategicznej amerykańskiej instalacji w Polsce mogłaby skutkować wzmożeniem amerykańskich inwestycji w naszym kraju. Krótko mówiąc: byłaby szansa na zarobek.
-Znowu głównie w naszym wyobrażeniu. Takie wyobrażenie było też argumentem za kupieniem myśliwców F-16. Wydaliśmy na nie olbrzymie pieniądze i teraz jesteśmy rozczarowani. (…)Oni nie namącili nam w głowach, my sami to zrobiliśmy.” Lickiewicz P., Amerykanie wyzwolili nas od złudzeń, „Super Express” z dn. 23 września 2009r., s. 5).1
Niech te dwa przykłady posłużą nam za biopsję patologii obietnic i towarzyszącej im manipulacji. Ale obietnice działają w drugą stronę, a mianowicie gdy wyborcy zapewniają kandydata o swoim poparciu w wyborach:
-My to pójdziemy, my i nasze rodziny, namówimy też znajomych, pójdziemy i na panią/ pana zagłosujemy!
A potem co? A to goście byli, rodzina przyjechała. Coś się wypiło, deszcz za oknem, telewizor –i tak jakoś zeszło. Albo słońce i pogoda, pojechaliśmy gdzieś, no i … zabrakło naiwnemu kandydatowi sporej liczby głosów, które jeszcze w piątek miał w kieszeni.
Dodam, że w tym pierwszym przypadku należało wziąć gości na spacer, żeby się trochę po kilku „głębszych” dotlenić, zahaczyć o lokal wyborczy i oddać głosy. W 2005 r. oddaliśmy z żoną i znajomymi głosy jadąc na poprawiny naszego wesela.
Dlatego zakończmy wreszcie tę naiwną i szkodliwą wiarę w przedwyborcze obietnice. Interesujmy się, kim są kandydaci zabiegający o nasze głosy, co dotychczas robili, jakie wyznają wartości, co publikowali. Czy zmieniają poglądy dla korzyści, czy wtedy, gdy dojdą do wniosku, że są one błędne? A to wymaga odwagi i może oznaczać utratę wielu korzyści.
W moim przekonaniu można uczciwie obiecywać solidne pełnienie powierzonego mandatu samorządowca czy parlamentarzysty, dobry kontakt z mieszkańcami (np. jeśli napiszę, że dyżuruję w dane dni i godziny, to muszę wtedy tam być, a w razie niemożności umówić kogoś na zastępstwo) i oprócz wspierania w radzie dobrych uchwał –przeciwdziałanie, by nie uchwalono jakichś złych pomysłów. I z tego powinniśmy rozliczać wybrańców po zakończeniu kadencji.
PRESJA
Wielu ludzi nie lubi się wychylać przedstawiając swoje zdanie, gdy jest ono sprzeczne z tym, które popiera większość. Po co się narażać na brak akceptacji, na wyśmianie, pogardę, odtrącenie? Jak tu iść pod prąd, gdy w uszach świdruje „PiS” lub wali niczym obuchem w czaszkę „PO”? I co z tego, że za kilka miesięcy zapomni się o sondażach i wywieranej za ich pomocą presji?
Pamiętają Państwo przysłowie mówiące „Z prądem martwe ryby płyną”? A jugosłowiański pisarz Danilo Kisz w nowelce „Zaszczytnie jest umierać za ojczyznę” pisał: albowiem motłoch zawsze oklaskuje zwycięzcę, w innym miejscu zaś, że hołota zawsze jest po stronie silnego.
W dniu 04 marca 2004 r. odbyło się spotkanie z Wojciechem Wierzejskim politykiem Ligi Polskich Rodzin. Opowiedział on zebranym, że i jego partii jeden z ośrodków zajmujących się badaniem opinii ludności oferował korzystny sondaż za 20 tysięcy zł.
Parę lat wcześniej Jan Łopuszański powiedział dziennikarzowi: „Przestrzegam też wszystkich przed poważnym traktowaniem sondaży. Dzisiaj publikacja sondaży opinii publicznej jest jedną z najbardziej zaawansowanych metod propagandowych odwołującą się do naturalnego pragnienia człowieka bycia z tym, który zwycięży. Ale wystarczy porównać wyniki sondaży – zwłaszcza te z początku kampanii – z wynikami wyborów, a uzyskamy wynik tego, jak dalece te pierwsze są rozbieżne z rzeczywistością” (Litewnicki S., Polska – dom bez gospodarza, „Żyrardowski Tydzień” z dnia 14 września 2000 r., s. 5).
Pozwolę sobie podzielić się z Czytelnikami swoim doświadczeniem z kampanii wyborczej 2005 roku. Pamiętam, jak w dniu 15 kwietnia 2005 r. usłyszałem w radiu, że Polskie Stronnictwo Ludowe nie ma szans na uzyskanie liczby głosów zapewniającej wejście do parlamentu. Od tego czasu kolejne sondaże wskazywały na to samo, a ja konsekwentnie opowiadałem się za tą partią. Moi rozmówcy radzili mi zmianę zdania mówiąc „PSL nie wejdzie”, „To zmarnowanie głosu, bo nikt tego nie popiera”, Wstyd na to głosować” itp. Odpowiadałem „Nie boję się”, „Przekonamy się po wyborach, kto się będzie wstydził, a co by się nie okazało, będę głosował zgodnie z własnym przekonaniem.”
A po wyborach parlamentarnych okazało się, że PSL uzyskało ponad 6%, co pozwoliło wejść do Sejmu i Senatu. Ci zaś, którzy głosowali pod naciskiem sondaży, by być silni z prądem, z prądem przeklinali swoich wybrańców. Później jednak Polskie Stronnictwo Ludowe na własne życzenie potraciło wielu działaczy, wyborców i sympatyków, między innymi przez pozbywanie się wyrazistości politycznej. Ale to już temat do innych rozważań.
Warto więc być niekiedy pod prąd (nie mylić z przekorą), by potem chodzić z podniesioną głową.
JEDYNKI
Bardzo często wyborcy głosują na kandydatów zajmujących pierwsze miejsca na listach wyborczych, czyli tak zwane „jedynki.” Robią to z wygodnictwa lub z przekonania, że taka osoba otrzyma najwięcej głosów, a więc tak ulokowany głos nie zmarnuje się. W ugrupowaniach startujących w wyborach toczą się niekiedy zażarte walki o to, by uzyskać pierwsze miejsca, ale najczęściej są one zarezerwowane dla prominentnych działaczy („Lecz do koryta, gdzie rząd starszych osób przedostać się ani sposób” –jak to napisał Benedykt Hertz w wierszu p.t. „Idealista” z 1911 r.), gdyż znane osobistości nie mogą przepaść w rywalizacji wyborczej. I dlatego wygrywają wybory te same osoby, a tak głosujący narzekają, że „oni już sami się wybrali”. Kiedy byłem parę lat młodszy, nieraz słyszałem od wielu wyborców:
-Wy, młodzi powinniście kandydować!
-Tak? Pani się przyjrzy listom wyborczym, ilu młodych zabiega o Wasze głosy. Trzeba się tylko rozejrzeć na liście wyborczej, a nie bezmyślnie głosować na starych pryków.
W 2011 r. panowie Marek Sobczak i Antoni Szpak zamieścili w felietonie pt. „Siła głosu” („Angora”, 2011, nr 36, s. 8) podobny apel pod hasłem:
„GŁOSUJ BEZ OBCIACHU
SPUŚĆ JEDYNKĘ DO PIACHU!”
Celem tej inicjatywy było, jak pisali, przewietrzenie, zaprowadzenie zmian na zabetonowanej scenie politycznej. Miał to być wyraźny protest wobec takiej, wykreowanej przez media sytuacji. Protest, który pokazałby kandydatom, że stracili oni uznanie, a zwycięzcom miało to uświadomić, że są tu nie z woli całego narodu, lecz dzięki zaangażowaniu swego grona popleczników.
A co wtedy, gdy nie wiemy, kogo poprzeć? Wydaje się, że najwygodniej byłoby po prostu nie pójść na takie głosowanie. Osobiście polecam wybranie się na te wybory i oddanie nieważnego głosu. Takim krokiem poprawiamy frekwencję, uniemożliwiamy zafałszowanie naszego głosu i damy wyraźny sygnał danym kandydatom, że chcemy uczestniczyć w wyborach, ale oni nie zasługują na nasze poparcie.
Kadencję, o którą ubiegają się pojedyncze lub zrzeszone w poszczególnych ugrupowaniach osoby, można podzielić na cztery, niekoniecznie równe części.
Pierwsza to czas euforii . W tym czasie wyborcy, których faworyci dostali się do władzy, czują się wraz z nimi zwycięzcami. Są uradowani, że ich przeciwnicy przepadli lub zasiedli do opozycji i mają nadzieje, że będzie się działo lepiej. Dają im czas, bo przecież najpierw trzeba posprzątać po poprzednikach. Wybrańcy zaś kombinują, z kim zawrzeć korzystną koalicję. Wszak polityka to interesy – nie zawsze prawe.
Drugi etap jest jakby realistyczny. Charakteryzuje się oczekiwaniem, że już coś powinno się dziać ku lepszemu. Ileż to można porządkować błędy, zaniechania i przekręty pozostawione podobno przez poprzednią ekipę? Parlamentarzyści rzucają tematy zastępcze, by zająć nimi ludność i odwrócić jej uwagę od siebie. Zaczyna rosnąć niezadowolenie. Kończy się milczenie, a zaczyna beczenie owiec, a co niektóre owieczki i barany zaczynają warczeć.
Trzeci okres to czas, gdy sympatia niezadowolonych wyborców przechyla się ku niedawnym przegranym. Dają się i to coraz bardziej, zauważyć swary i rozłamy wśród rządzących.
I ostatnia, czwarta część kadencji to już praktycznie kampania wyborcza opozycji – osób i/ lub ugrupowań, które nie dostały się do parlamentu czy samorządu. Rządzący upadają będąc nierzadko opuszczani przez swoich koalicjantów, którzy szukają nowych aliansów. Na przełomie obu ostatnich części kadencji tworzą się nowe partie polityczne („W nadziei, że blask nowych nazw rozświetli krwistą ciemność” –jak zimą 1989r. śpiewał Jacek Kaczmarski w piosence „Fajnie”), gdyż na pozostających u władzy spada -często niesprawiedliwie- odium niechęci i nienawiści za wszystko, co się zdarzyło w tym czasie. Obywatele są tak naiwni, że widząc skompromitowane partie, nie widzą takichż skompromitowanych ludzi, którzy w nich działali. I często niemoralnemu politykowi wystarczy jedynie to, że przesiądzie się do innego ugrupowania, czy utworzy nowe, by mieć następne wybory w kieszeni! Jaki stąd wniosek?
Interesujmy się nie tylko partiami, ale też –albo przede wszystkim- ludźmi, którzy są w nich!
A teraz przejdźmy do mechanizmów rządzących wyborami.
Ktoś mądry powiedział, że polityka to interesy, więc można śmiało skojarzyć starania o wygranie wyborów -a co za tym idzie- wejście do polityki- z robieniem interesu, z transakcją handlową.
Na rynku politycznym komitety wyborcze niczym producenci czy handlowcy wystawiają kandydatów, zwanych towarem politycznym i oczekują, że klienci, którymi są wyborcy kupią przez zagłosowanie na rzecz owego towaru politycznego. Podobnie, jak w handlu, także w polityce sprawdza się reklama. Nośne hasła, zachęcanie do wybrania tej, a nie innej oferty, obietnice, krytyka (niekiedy nie przebierająca w środkach, zgodnie z zasadą „Cel uświęca środki”) przeciwnego obozu.
Wystawia się atrakcyjnych kandydatów, by przykuwali uwagę klienteli. Na rynku politycznym tę rolę pełnią znane osoby, celebryci, oddani społecznicy, którzy budzą sympatię ludności. Ale nie im pisane jest wygrać. Oni mają nazbierać głosów dla danego komitetu wyborczego i sobie iść, a od wygrania są najczęściej omówione tu „jedynki”.
Pozwolę sobie sięgnąć po literacki opis komisu samochodowego z lat 30-tych, gdzie jego właściciel odpowiednio instruuje pracowników, a znajdziemy go w powieści Johna Steinbecka „Grona gniewu” (Warszawa, 1962):
„Wystawić współczesny wóz na przynętę. Nie sprzedawać go. Niech tylko przyciąga ludzi” (s. 96). Te słowa pasują do namawiania znanych, szanowanych i lubianych ludzi, by - wiadomo po co - kandydowali na danych listach wyborczych.
Mnożenie zapełniającego swą masą pustosłowia, lanie olejków pięknych słów, by zamaskować braki i rażące wady? Jasne:
„Słuchaj, Jim, ten Chevrolet ledwo zipie. Grzechocze, jakby ktoś tłukł butelki. Wsyp mu parę garści trocin. I do s krzynki biegów też, nie żałuj (s. 96 -97). Upiększanie towaru politycznego? Śliskie obietnice? A pewnie, że tak: „Zdejm przednią oponę z tego Grahama. Obróć koło tak, żeby nie było widać łaty. Poza tym wygląda wspaniale(…). Tylko nie żałować oleju. No, powodzenia!” (s. 97).
Co do ugrupowań które startują w wyborach, da się zauważyć, iż wiele osób gotowych jest do walki o korzystniejsze miejsce, by mieć szansę na wygraną. Jedni są gotowi do intryg, inni usiłują przekonać swoje władze wzmożoną aktywnością, by pokazać, jacy to oni są potrzebni, jak bez nich wszystko się zawali, więc to oni zasługują na pierwsze miejsca. Założyciele żyrardowskiego PiS pamiętają pewną gorliwą działaczkę, która w końcu otrzymała zadanie kompletowania listy wyborczej do wyborów samorządowych 2002 r. Obdzwaniała podrzędnych działaczy, sympatyków, a nawet innych znajomych, by zgłaszali się do kandydowania. Sama ubiegała się o pierwsze miejsce, ale pogonił ją stamtąd inny kandydat, pytając podobno: „Gdzie ty się pchasz, kobito?” Ta pani postąpiła bardzo niemoralnie, bo się wycofała. Powinna zaś, jeśli kogoś namówiła (a na pewno tak było) na startowanie z podrzędnego miejsca, także kandydować z podobnej pozycji, by być do końca z tymi ludźmi. I po wyborach rozważyć dalszy swój byt w tej partii. Zwłaszcza, że kandydaci wpłacali określone kwoty pieniężne na konto komitetu wyborczego. Czy honor w Trzeciej RP kosztuje te ponad sto dziesięć złotych w 2002 roku?
Po wyborach zwycięzcy mają albo objąć samodzielne rządy albo zawiązać korzystną koalicję. Koalicja może zostać utworzona z silniejszym partnerem, aby czerpać korzyści lub ze słabszym, by go wykorzystywać, choćby powierzając mu trudniejsze resorty. Wtedy w razie niepowodzenia można zwalić nań winę za niepowodzenia rządu, a samemu przynajmniej zachować twarz na nową kampanię wyborczą. Oto, jak opisuje takie perypetie mające miejsce podczas formowania rządu Tadeusza Mazowieckiego w 1989 roku Rafał Ziemkiewicz w książce „Michnikowszczyzna. Zapis choroby”, wyd. Red Horse, 2006, s. 135):
„Według ludzi, którzy formowaniu tego rządu towarzyszyli, skompletowanie tego gabinetu było proste -poza jednym stanowiskiem. Nikt nie chciał być ministrem finansów. Doradzać, proszę bardzo, ale do brania się za bary z katastrofą finansową, do jakiej doprowadzili komuniści, z kilkusetprocentową inflacją, chętnych nie było. Szukano dość rozpaczliwie jakiegoś pomysłu, a jeszcze bardziej rozpaczliwie desperata gotowego go zrealizować (…) Ale cokolwiek chciałoby się zrobić, trzeba było zacząć od jednego: żeby gospodarka mogła funkcjonować, musiał istnieć prawdziwy pieniądz. Żeby zaistniał prawdziwy pieniądz, trzeba było zdławić inflację. Żeby zdławić inflację, trzeba było ściągnąć z rynku fikcyjne pieniądze.”
Tym desperatem okazał się ekonomista, 42 -letni wtedy Leszek Balcerowicz, który objąwszy tak niechcianą tekę ministra finansów przeprowadził na polskiej gospodarce t.zw. terapię szokową. Ale w tym artykule nie będę jej oceniał.
W nowo powstałej radzie czy parlamencie tworzy się kluby, które wysuwają pod obrady różne projekty nowych ustaw. Okazuje się, że nie wszystkie przedwyborcze postulaty i obietnice leżą w interesie każdego z klubów. Więc odkłada się je na później -często „na święty nigdy”. A ogół wyborców po wyładowaniu emocji za sprawiony im -nie po raz pierwszy- zawód szybko o tym zapomni i znowu daje się mamić w nowej kampanii wyborczej.
Aż się prosi o zacytowanie przestrogi Jana Kochanowskiego z „Pieśni V” zapisanej w Księgach wtórych Pieśni:
Cieszy mię ten rym: „Polak mądr po szkodzie”;
Lecz jeśli prawda i z tego nas zbodzie,
Nową przypowieść Polak sobie kupi,
Że i przed szkodą, i po szkodzie głupi.
(J. Krzyżanowski [opr.]: „Jan Kochanowski. Fraszki. Dramaty. Pieśni.”, Warszawa, 2000, s. 296).
A po latach Stanisław Jerzy Lec ponowił tę kwestię w fraszce pt. „Pytanie”:
Mówią o naszym narodzie:
„Mądry Polak po szkodzie.”
Już winniśmy być geniuszami!
A jak tam właściwie z nami?
Nieraz się mówi, że rządzący są warci swoich wyborców, więc dedykuję nam wszystkim pod rozwagę wypowiedź niejakiego Klaenga z powieści Johannesa Helgiego „Czarna msza” (Poznań, 1977, s. 214):
„Tak, tak, teraz wam się oczy otwarły. Macie takich przywódców, na jakich zasłużyliście. Wybraliście ich sobie, bo już całkiem oduczyliście się myśleć, bo wy przecież musicie się budować, musicie zarabiać pieniądze, oszukujecie się, robicie z siebie nawzajem durniów, gotowiście przełknąć każde kłamstwo >>Gazety (…)<< jak kawał pieczeni”.
Nazwę tego czasopisma wyjąłem celowo, by Czytelnicy mogli tu sobie wstawić resztę według swego rozumienia.
Jak długo jeszcze mamy dawać się wodzić za nos, by wreszcie zmądrzeć?
Jeśli chcą Państwo, bym Was reprezentował w samorządzie czy bym był Waszym posłem albo senatorem, musi i Wam na tym zależeć. Nie tylko mi! Co w takim razie można robić dla mnie, gdybym kandydował? Ano dopomagać w mojej kampanii wyborczej poprzez:
-klejenie moich plakatów,
-rozdawanie ulotek,
-przekonywanie innych do mojej osoby i głoszonego przeze mnie programu,
-dokładanie się do kosztów kampanii wyborczej bez liczenia na zwrot wydanych na ten cel pieniędzy czy na inne korzyści,
-bycie na wyborach i głosowanie na mnie.
Ciekawe refleksje znajdzie Czytelnik w felietonie Janusza Korwin -Mikke w felietonie pt. „W Sejmie Barabasze.”
A w razie objęcia przeze mnie mandatu radnego czy parlamentarzysty proszę o rozliczanie mnie z tych realistycznych obietnic, które omówiłem w dziale „Obietnice”.
Czy wymagam za dużo?
Jednak bardziej mnie interesuje promowanie prawości w polityce, więc w odróżnieniu od niektórych moich bliźnich nie pcham się za wszelką cenę w te sprawy.
Karol Kuligowski z Żyrardowa.
Skomentuj